wtorek, 25 listopada 2014

Teoria ewolucji? (Giżyno14)










Kolejny dzień marszu. Przestał już liczyć który to. Byle do przodu, byle utrzymać rytm, szyk. Byle do najbliższego cienia, byle ta chmura jak najszybciej zakryła słońce.
Te wszystkie przydrożne krzaki, miał wrażenie, że drwią z niego. Gdy przeżyje tę wojnę - obiecywał sobie w duchu - znów przejdzie ten szlak i wszystkie je wytnie. Złośliwe krzewy. Łyk wody z manierki, im więcej pił tym więcej pocił się. Poszukał wzrokiem podoficerów, żaden nie patrzy. Rozpiął ukradkiem dwa guziki kurtki mundurowej, może dzięki temu przetrwa i nie zemdleje.



 Byle do przodu, coraz trudniej nogi podnosić. Rzędy chłopaków przed nim niczym upiorne kolumny ciągną stopy po wysuszonej ziemi. Szczęściarz ten, który ma jeszcze buty. Kurzawa dusi, przykleja się do spoconej twarzy.
"Widać nas z wielu mil" - pomyślał i wypluł czarną ślinę.


 



Gdy wstępował jako ochotnik, wyobrażał sobie wojnę inaczej. Był w tych marzeniach bohaterem w świetlistej aureoli, walczącym o swój dom, rodzinę, ziemię. Zabijał setki wrogów w uniformach farbowanych w indygo. Może to spełni się, a może padnie z wyczerpania w najbliższym rowie. 
Nie czuje się już bohaterem. 
Jest głodny,brudny, zmęczony.



Z zadumy wyrwał go werbel. Cóż za piękny wynalazek. Kilka miarowo zagranych rytmów i zaraz sił w człowieku przybywa, nogi lżejsze, duch weselszy. Takie ożywienie zwiastuje, że niebawem rozbiją obóz.
Miejsce rozbicia namiotów w obozie znaleźli łatwo. Cały plac wytyczony znacznikami kompanii K. Słońce chowało się za widnokręgiem. Nim zapadnie ciemność mógł przyjrzeć się okolicy. 
W oddali małe wzgórze, u szczytu którego rozbijało się dowództwo. Z prawej strony las, a pozostały horyzont gdzie okiem nie sięgnąć - pole, wypalone przez słońce połacie traw.
"O święty Janie, tak jak cierpieliśmy katusze wykańczającym marszem, tak proszę Cię, wpłyń na przebieg dnia jutrzejszego byśmy jak najszybciej opuścili ten odkryty teren. Święty Dezyderacie uratuj nas przed piekłem tej patelni dobrodziejstwem deszczu letniego".

Niedaleko przebiegała linia telegraficzna, do której podpięła się kompania inżynieryjska. Jeszcze tego wieczora przy ognisku słyszał najnowsze wieści. Jutro do obozu przybywa major Heros von Borcke. Jakieś dziwne złe przeczucia owładnęło nim. Obawy, że jankesi są blisko i św Jan nie usłyszał prośby.

Zbudziły go strzały, gdzieś w oddali toczyła się walka. Na wielkiej pustej przestrzeni, na której rozbity był obóz, odgłosy bitwy potęgowało. Był zmęczony, znów warta przypadła mu w środku nocy przy samej linii drzew. Te paskudne krzaki, czy to te same, które drwiły z niego wczorajszego dnia? Gardło go bolało. Ileż to razy krzyczał do nich "stój kto idzie"? Te krzaki też wytnie. Słońce wstawało, jakiż piękny widok, tym bardziej, że może to być ostatni wschód w jego życiu. Wciągnął powietrze i rozejrzał się. Mimo, iż walka toczyła się gdzieś hen na horyzoncie w zabudowaniach to w obozie toczyło się normalne życie. Żadnej paniki, żadnych nerwowo wykrzykiwanych rozkazów. Tu żołnierze jedzą konserwy, tam słychać sprośne kawały kręcących ładunki, gdzieś czyści ktoś karabin, inni grają w kości. Tabory kuchenne z panią Celiną jeszcze nie dotarły, więc znów zostanie podłe śniadanie zbutwiały chleb, owsianka i woda.




Jeszcze tego ranka słońce wzeszło ponownie i wypełniło serce i ducha nową siłą. Na porannym apelu zawitali z inspekcją major von Borcke i kapitan McLarren. Przygrywała orkiestra, żołnierze prezentowali broń, dumnie wyprężając piersi pod powiewającą flagą z niebieskim krzyżem Św Andrzeja. Po pochwałach jakie usłyszała jego kompania z ust tak znakomitych dżentelmenów, odzyskał wigor, przestał czuć zmęczenie i głód. Znów wiedział, że obrał dobrą drogę, że trudy minionych dni nie poszły na marne. Przestał martwić się jutrzejszym dnie. Wiedział, 
że jest częścią wielkiej idei. Tu i teraz pisze się historia. 

Przed wymarszem zdążył słowo zamienić z przyjacielem z kompanii A 14th La. Natknęli się na jankesów w zabudowaniach Giżyno.
"Federalni zachowywali się jak stado dzikich Apaczów. Gdybyś w domu zdetonował małą beczułkę prochu, więcej by zostało niż po wizycie jankesów". Czy takie dostali rozkazy? Nas zabić, a wszystko co posiadaliśmy - zniszczyć?  Co z naszymi żonami i dziećmi poczynią? 


 
Znów mroczne myśli odegnał sygnał na zbiórkę. Przegląd kompanią trwał dłużej niż zwykle. Pod bacznym okiem podoficerów, fircyki ze sztabu wybierali postawnych, eleganckich i najważniejsze - czystych żołnierzy do reprezentacji mającej czynić honory przy grobie Wielkiego Bohatera poprzedniej wojny o Niepodległość. 
Cóż za zbieg okoliczności, że mogiła umiejscowiona była w takim sąsiedztwie obozu. Czy uświęcona ziemia, w której spoczęły na wieczność doczesne szczątki Wielkiego Bohatera splugawiona zostanie krwią współczesnych? 
To najczęstsze pytania padające w obozie tego rana. Nie spodziewali się, że zostaną wybrani. A jednak. Zostali, byli tam, uczestniczyli w ceremoniach, słuchali długiej motywującej przemowy, powierzyli swój los Stwórcy, byli gotowi stawić czoło temu, co szykowała Opatrzność. 


Pocisk przeleciał tak blisko ucha noszowemu Clintowi, że poparzył go. Drzazgi fruwały, gdy inne wbijały się w pnie drzew. Te powalone z grubymi gałęziami były najlepszymi ze strzeleckich stanowisk w tej batalii. Bujne liściowia zasłaniały niebo. Ani krzty promieni słonecznych nie znajdywało szczeliny, by przecisnąć się i musnąć leśnej ściółki. Miejscami było wręcz ciemno. Stanowiska jankesów zdradzały lufy ich grających non stop karabinów. Tylko dzięki temu luizjańczycy wiedzieli, gdzie celować.


Z odgłosami wystrzałów mieszały się przekleństwa w różnych językach, jęki rannych, radosne okrzyki po udanym trafieniu, krótkie modlitwy, trzask łamanych gałęzi, stanowczo wykrzykiwane rozkazy. Do przodu, zygzakiem między drzewami. Strzał, ładowanie, do przodu ... strzał, ładowanie. Nagła kanonada z tyłu przerwała monotonię potyczki. Skąd Ci federalni tam się wzięli? Czy przełamali pozycję gdzieś blisko? Czy może siedzieli na drzewach jak nacierali luizjańczycy, a potem zeszli jak ich przodkowie? Strzał w plecy zakończył wiele żywotów, a Ci co przeżyli ten podstępny atak - poszli w rozsypkę.




Zbieranie resztek korpusu, którego częścią byli również żołnierze kompanii K (Wildcats), trwała aż do zmierzchu. W innych miejscach rozległego pola bitwy bywało różnie. Zwycięski manewr w lesie nie zaważył na końcowym rezultacie. Daninę krwi płacono jeszcze przez wiele godzin. W ostatecznym rozrachunku nie wytypowano zwycięskiej strony ani taktycznie ani strategicznie. Obie armie pod osłoną nocy wycofały swe oddziały na pozycje wyjściowe. 



Słowotoki podziękowań już płynęły. Refleksje i przemyślenia tkwią gdzieś w głębi. Zasiano ziarno na polach Giżyna'14 i niech teraz rośnie i da obfity plon.
Powyższe dla Szanownych Czytających, którzy przebrnęli wyda się dziwną i mało spotykaną formą relacji. Tak już jest, że czasem piszący piszę dla siebie ....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz